sobota, 25 października 2014

Pie-czeń--wo-ło-wa. Znaczy się mielona krowa.




Od jakiegoś czasu coś za mną "chodziło". Mianowicie uczynienie pieczeni znakomitej, z mięsa mielonego uczynionej. W dzisiejszym wypadku w roli głównej występuje mielone wołowe, jajka, papryka. No i tzatziki. Bo czemuż by nie tzatziki.
A co w Danii? Hmmm.. Pogoda się psuje troszkę, jak na jesień późną przystało. A co najgorsze chyba, ciemno o 7.30 rano, ciemno po 17.... smuteczek. Grzyby się kończą w lesie, no niewesoło. Są jednak plusy zawsze. A jeśli ich nie ma, należy je bezzwłocznie znaleźć, po kryjomu- jeśli to pachta -zerwać i dać dyla, oczyścić, pokroić i przyrządzić, tak, by wilk syty był i owca cała. Kurcze, i zawsze ogródkami jakoś to pisanie. Bo akurat o tej pachcie i od razu wspominam znów gałąź czereśni z wielkim zdziwieniem dzierżoną w rękach Seska, kiedy to mieliśmy po prostu narwać czereśni w koszulę i uciekać. Ale nie, po co "jeść małą łyżeczką"- jak babcia Piniaka mawiała- najlepiej urwać gałąź i uciekać :) Oj czasy dzieciństwa kolorowe i bogate były we wspomnienia...zapachy...
Wracamy, wracamy jednak do tematu prym wiodącego! Wszak o pieczeni ma być.
Więc!





Na porządny obiad dla kilku osób potrzebujemy:

1 kg mięsa wołowego- średnio tłuszczowe (w moim przypadku 5-7%)
5 jajek ugotowanych na twardo
2 jajka surowe
2 papryki - niezbyt duże
1 cebula
2 ząbki czosnku
gałka muszkatołowa
papryczka ostra
oscypek lub inny dojrzały twardy ser
pieprz ziarnisty
rozmaryn

"glanc"
3 pomidory
ząbek czosnku
oregano
bazylia
oliwa
cebula

Tzatziki - przepis http://henryklamieprzepisy.blogspot.dk/2014/06/keftedes.html




Przepis jest anielsko prosty i diabelsko skuteczny. Bądź odwrotnie.

Pierwej więc sama pieczeń.
Cebulkę kroimy w kostkę i podsmażamy na oliwie. Pod koniec, kiedy cebulka zeszkli się już, dorzucamy pokrojony drobno czosnek. Zdejmujemy z ognia.





Paprykę kroimy w kostkę i łączymy z mięsem. Dodajemy 2 jajka, pół łyżeczki startej gałki muszkatołowej, pół łyżeczki rozmarynu (jeśli zaś mamy świeży, zielony, dodajemy 3 gałązki). Drobniutko kroimy ostrą papryczkę zważając, by następnie paluchów, które dotykały ów pyszną roślinę nie wsadzić sobie choćby w oczy ;) Mięso pieprzymy, dodajemy 3/4 szklanki tartego oscypka.
Na koniec dodajemy cebulkę z czosnkiem z patelni, solimy i porządnie wyrabiamy (można pomóc sobie robotem do ciasta...).



Formę wykładamy papierem do pieczenia. Następnie łyżką ścielemy masą dno formy, następnie boki. Jajka układamy przez środek, potem paluchami "otulamy" ... nasze jajka, fundując im na koniec mięsną kołderkę. A na nią serwujemy pieprz ziarnisty. Należy pamiętać, by do mięsa nie dodawać zbyt dużej ilości przypraw, co zbija smak wołowiny i sprawia, że mięso blednie.
No i co? I foremka frunie do nagrzanego do 180 st piekarnika na 70 minut.



Teraz mamy czas na zrobienie glancu. Duńczycy nazwaliby to pewnie "sky" - czyli chmurka.
Glancem posmarujemy pieczeń 20 minut przed końcem pieczenia- czyli w 50 minucie.
Na patelnię wlewamy łyżkę oliwy, wrzucamy skrojone w kostkę pomidory. Pichcimy to jakieś 15 minut na wolnym ogniu, następnie dorzucamy skrojony lub wyciśnięty czosnek, cebulkę i resztę przypraw, lekko soląc. Całość musi się ładnie przegryźć i odparować.



Kiedy nastanie już odpowiedni ku temu czas, smarujemy szybciutko pieczeń i dajemy jej dojść przez ostatnie 20 minut z termoobiegiem.

I co? Włala.
Kroimy w plastry i podajemy z pieczonymi ziemniaczkami :)

poniedziałek, 6 października 2014

Jesień kocham. Za brukselkę!




Jesień przyszła, a z nią wiele, wiele dobroci. Mamy więc grzyby, dostępne przepyszne czerwone buraki,  zapomnianą brukiew, jest też i brukselka.
Pamiętam z czasów dzieciństwa i dorastania na wsi, stojące na baczność łodygi oblepione zielonymi kulkami mini kapusty. Zapach oranej ziemi, wszechobecny zapach orzechów włoskich i schnących w słońcu łęcin, spośród których wybierało się złote ziemniaki i jadło prosto z ogniska, żonglując nimi w czarnych od popiołu rękach. Ehhh... zapachu nigdy nie zapomina się.



Brukselka występowała u mnie w domu chyba tylko w dwóch formach - gotowana, z bułką tartą podsmażoną na maśle oraz w zupie warzywnej. A to nie wszystko co można z niej zrobić :)
Sposobów na to pyszne i zdrowe warzywo jest mnóstwo.
Dziś zapiekanka.

Co potrzebujemy:
600 g ziemniaków
500 g brukselki
500 g mięsa mielonego
śmietana kwaśna
gałka muszkatołowa
bazylia
pomidory
przecier pomidorowy
ser twardy (Grana Padano, sery owcze twarde)
pieprz
sól
czosnek 3 ząbki
cebula - 1 duża
bekon - kilka plasterków



Oczywiście, co jeszcze tu włożymy- wolna wola. Bo to, co lubimy, to jemy. Zawsze kombinuję w kuchni i zachęcam do tego. Bo to cała zabawa z potrawami.

Ale do rzeczy:

Brukselkę czyścimy, myjemy. Wrzucamy do osolonego wrzątku i obgotowujemy przez 10 minut. Odcedzamy i przelewamy zimną wodą.
Ziemniaki kroimy w plastry (5-7 mm) i układamy w naczyniu żaroodpornym wysmarowanym oliwą. Wykładamy dno i boki naczynia. Zostawiamy kilka plastrów aby całość przykryć. Ziemniaki solimy i posypujemy bazylią.
Na patelni szkliwimy cebulkę. Gdy jest już rumiana, dodajemy posiekany czosnek i pokrojony bekon. Mieszając, smażymy na małym ogniu 2 minuty, po czym zdejmujemy cebulkę, bekon i czosnek. Na patelnię wrzucamy mięso, podsmażamy je, soląc i pieprząc. Dodajemy również gałkę muszkatołową i zdjętą wcześniej cebulkę. Gdy mięso jest już podsmażone, dodajemy 3 łyżeczki przecieru i dokładnie mieszamy.
Teraz brukselkę dodajemy do naczynia, następnie na całość wykładamy mięso.
2,3 pomidory kroimy w plastry i układamy na mięsie. Następnie pokrywamy je plasterkami bekonu i  pozostałymi ziemniakami. Ziemniaki znów solimy, a na wierzch posypujemy starty ser.



Przykryte naczynie wstawiamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika na 50 minut. 10 minut przed końcem czasu zapiekankę wyjmujemy i polewamy śmietaną (150 ml) połączoną z łyżką przecieru pomidorowego. Odkryte tym razem naczynie umieszczamy w piekarniku na 10 minut.


Bon Appetit!


piątek, 3 października 2014

Frykadele, pulpeciki, czy klopsiki. Jak zwał, tak zwał. Klopsiki z okonia w zalewie.

Na fali rybnej rozpusty dziś na tapecie okoń. Zupełnie niespodziewanie. Bo skąd znów okoń.... Z fjordu. Jak co dzień.



Dzień mija coraz szybciej, czasu więc trochę więcej spędzamy w domu. Chodź własnie wróciliśmy z portu w Nakskov leżącego ok 40 km od Nykobing Falster. Skoczyliśmy zobaczyć, jak miewa się dorsz. A zaczyna miewać się nieźle z tego co widać. O dziwo widzieliśmy kilka sztuk pływających przy samej powierzchni wody. Kilka udało się również złowić - z samego dna portu. Przy okazji Anna złowiła 2 piękne okonie.
A i zbłąkany łosoś przemknął nie dając nam szans na złapanie.



A skoro o okoniach. W końcu debiut w wędzeniu nastąpił. Pierwszy raz podszedłem do tego tematu. Próba dymienia nastąpiła właśnie na rybach. 3 średnie okonie- spędziwszy 3 godziny w wędzarniku- wylądowały na naszym stole. Uważam, że debiut udany. Choć uwagi są. Bo do wniosku dochodzę, że okoń zbyt chudy jest na taki sposób przyrządzania. Dlatego czas na flądrę.

Wracając jednak do okonia. Świeżutkie ryby na obiad jemy z 3 razy w tygodniu. I żeby nie zanudzić się tym samym - smażoną, duszoną, zupą, z grilla itd, dziś klopsiki w zalewie octowej.



Potrzebujemy:
świeże ryby - 0,5 kg sprawionego już fileta
2 jajka
pieprz świeżo mielony
sól
średnia cebula
czosnek 2 ząbki
bułka tarta

Zalewa:
3/4 szkl octu 10 %
4 szkl wody
łyżeczka miodu
liście laurowe- 3 szt
ziele angielskie - kilka ziaren
pieprz - 10 ziaren
rozmaryn - szczypta
sól - szczypta
cebula - 1 duża
opcjonalnie można dodać przecież pomidorowy



Tak więc. Filety mielimy, dodajemy cebulkę i czosnek- poszatkowane, oraz resztę ingredientów. Bułki tartej dodajemy tyle, by można było z powstałej masy formować małe klopsiki. Najlepiej nabierać masę łyżeczką i zwilżonymi dłońmi kulki obtaczamy w bułce tartej. Teraz możemy umieścić je na rozgrzanej oliwie i usmażyć na średnim ogniu na złoty kolor. Po smażeniu na patelnię wrzucamy pokrojoną w krążki cebulę, podsmażamy ją i umieszczamy w garnku.
Do tegoż garnka wlewamy wodę, ocet i umieszczamy pozostałe składniki. Doprowadzamy do wrzenia.
Do uprzednio przygotowanych dwóch słoików (lekko poniżej litra każdy) wrzucamy nasze klopsiki i zalewamy wrzącą zalewą. Teraz mocno zakręcamy i przykrywamy ręcznikiem do zaciągnięcia.



No. A na zajutrz.... ;)
Warto dodać, że proporcja octu do wody jest dość umowna. A to dlatego, że jedni wolą delikatniejszą zalewę, inni ostrzejszą. Podczas jej przygotowania należy ją po prostu posmakować.

czwartek, 4 września 2014

Grzybiarze w akcji. Co tracą duńczycy...

O tym, jak w Danii jest, słyszeliśmy wiele przed naszym przyjazdem. Jeśli do poziomu kulinariów to uprościmy i naszych zainteresowań- głównymi zaletami miały być ryby i grzyby. No, ale, że ploty- plotami, braliśmy sporą poprawkę na doniesienia. Bo niby, że co? Że rybami i grzybami można się tu okładać?
No...
Jakaż więc uciecha płynie z dni, kiedy po nocnej pracy próbujemy się "szybko" wyspać, żeby spakować wędki, przynęty, wsiąść na rowery i śmignąć do fjordu, żeby złapać okazałe okonie. Codziennie rozbawia mnie zdziwiony wzrok fryzjerki z przeciwnej strony ulicy, gdy widzi nas jadących każdego dnia z wędkami. Na moście, wędkarze znają już nas doskonale, często też duńczycy zwijają swój sprzęt kiedy my nadciągamy, po tym jak Anna zawstydza efektami niejednego z nich :)
Ale bywa i tak, że okoń współpracować nie ma zamiaru, leniwy jest i obojętny całkowicie na wszelkiego rodzaju zaloty. Daj mu i pod samą gębę przynętę, a on ma ją w nosie. Ok, pakujemy się i objuczeni sprzętem jedziemy do oddalonego o 2 km lasu, bo skoro Neptun szczodry nie jest, może runo leśne obdaruje nas czymś zacnym. I tu druga kulinarna plota też prawdziwą się okazuje. Kiedy to z roweru Anna zauważa 2 borowiki, a po dosłownie 15stu minutach, mamy ich 42 sztuki... Ehhh...
Cudna ta Skandynawia pod tym względem. I tak całe okna w schnących borowikach kilku odmian, podgrzybkach, zajączkach etc. A co tubylcy na zbieranie grzybów? Mają to gdzieś :)



Jakże też szczęśliwi jesteśmy, że kupiliśmy zamrażarkę - bo co tu z tym całym dobrem robić (?). No nic- mrozić na zimę, wiosnę. Dobra nigdy za wiele.
I na fali tej grzybowej przygody przerabiamy kilogramy borowików na pyszne dania. Łączymy smaki, kombinujemy. Dziś przepis na pastę z boczku ze świeżymi grzybami.



Ingredienty:
600 g wędzonego boczku w całości
300 g świeżych grzybów - najlepiej borowik, ew podgrzybki
czosnek - 4 ząbki
majeranek
rozmaryn
gałka muszkatołowa
pieprz ziarnisty -  duża łyżka
sól





Samo wykonanie jest bardzo szybkie i proste.
Boczek mielimy. Grzyby kroimy i smażymy na patelni. Nie używam tłuszczu, bo boczek ma go wystarczająco :) Borowiki smażę powoli, tak, by jak najwięcej wody odparowało. Robię to kilkanaście minut, bardzo często mieszając. Pod koniec dodajemy czosnek pokrojony w kostkę, pieprz w całości, trochę świeżo startej gałki muszkatołowej i płaską łyżeczkę rozmarynu. Solimy.
Kiedy całość jest już dobrze wysmażona łączymy z boczkiem, dobrze mieszamy, doprawiamy solą. Przekładamy do miseczki, posypujemy gęsto majerankiem i fru do lodówki na noc.
Smacznego :)





niedziela, 10 sierpnia 2014

Wakacyjny rozkrok czasowy 2. Powrót kulinarnej hordy.

Ano właśnie. Nie wiem czy z powodu wakacji, jakie trwają, czy z rozleniwienia, czy pracy przy szyciu zabawek a może wizyty kochanej siostry- blog podupadł w sensie ilości dokonywanych wpisów.
Nie żebym zrzucał na nią winę czy też na rodzinę swą w ogóle. Nie, nie, wizyta gości wielką inspiracją i wyzwaniem była. Nowe potrawy powstały, chyba niezłe nawet. Ale nie o tym będzie.
Będzie o miłości do szpinaku- to raz- tu więc od razu ostrzegam, jeśli szpinaku nie lubisz, nie będzie to tekst dla Ciebie. Temat powiązany zaś to ryba. Jeżeli ości są przeszkodą nie do przeskoczenia- trudno, stracisz.


Od kilku dni dość intensywnie łowimy ryby. Z prostego powodu- bo znaleźliśmy do tego idealne miejsce. Blisko mostu, jakieś 2 m pod wodą, znajduje się uskok. Przez to prąd w tym miejscu jest mocniejszy w i tak wartkim nurcie fjordu. Mało tego, w tymże miejscu, pod wodą rozpościera się łąka wszelkiej maści glonów i traw. I tak, jak w zeszłym tygodniu odkryliśmy ów uskok, nie kończy się festiwal okonia. A trzeba wiedzieć, że okoń tutaj, to spora ryba. Małe sztuki również istnieją, wiadomym przecież jest, że z czegoś większa ryba też urosnąć musi. Średnia jednak okoni, które przynajmniej nam się zdarzają, to  1,2 kg. Dziś na obiad okonie jednak ciut mniejsze, bo po 600-700 g.

Nie pamiętam skąd wytrzasnąłem "bazę" przepisu. A w sumie jednak wiem :) Bazą przepisu był tylko sos. Właśnie jedna z moich sióstr przyniosła  do domu rodzinnego danie składające się z makaronu i sosu serowego ze szpinakiem. W moim wykonaniu ewoluował sporo, bo był i z kurczakiem, był z klopsikami, z puree, etc etc. Ogólnie- temat rzeka.

No ale nie ma co się dziwić- są składniki, które aż się proszą, oczekują od nas, by na piedestał je wystawiać w tylu formach, w ilu  to tylko możliwe, a najlepiej, w jeszcze większej ilości. Szpinak jadłem od dziecka, nie miałem z tym problemu. W domu rodzinnym klasykiem były latem ziemniaczki, jajko sadzone, szpinak ze skwarkami i mizeria. Przy czym zaznaczyć trzeba, że szpinak, ledwo co z pola zerwany, doprawiony był tylko i wyłącznie solą i dużą ilością świeżego pieprzu. Rewelacja.


Kończę wywód, zaczynam gotować!
Ingredienty:
- okoń lub inna drapieżna ryba - w zależności od ilości osób. Na 2 osoby przyrządziliśmy 2 ryby. Przed obraniem, wypatroszeniem ważyły łącznie 1300g.
- szpinak - najlepiej świeży, lub mrożony - 500 g
- ser pleśniowy, np Gorgonzola - 200 g
- pieprz, sól, majeranek, oregano
- czosnek - 3 ząbki
- śmietana kwaśna
- koperek

Mając już gotowe składniki możemy zacząć zabawę.
Rybę patroszymy, zrywamy skórę. Dlaczego zrywamy- bo to szybsze, łatwiejsze w przypadku okonia, niż skrobanie drobniutkich łuseczek. Okonia delikatnie oprószmy grubą solą morską, dodajmy szczyptę pieprzu, wewnątrz ryby zaś umieśćmy kilka gałązek koperku. Tak przygotowaną rybę należy umieścić w wysmarowanym masłem naczyniu żaroodpornym. Na rybę ułożyć kilka kawałków masła. Nie zakrywamy.
Piekarnik w tym czasie nagrzewamy do 170 st. i wstawiamy nasze okonie.


Szpinak wrzucamy do garnka, dodajemy czosnek drobno pokrojony w kosteczkę lub płatki. Jeśli jest to szpinak świeży - podlewamy wodą. Tak należy dusić szpinak około 10 minut. Dodajemy również szczyptę oregano i majeranku, pieprzymy. Tu nie trzeba się bać. Pieprz musi być czuć. Po 10 minutach dodajmy ser pokruszony na mniejsze kawałki. jeśli nie mamy Gorgonzoli, można spokojnie użyć też Lazura (niebieski lub zielony). Smak będzie inny, ale równie dobry.

Teraz odkrywamy już garnek, aby nadmiar wody odparował. Teraz, kiedy ser się rozpuści, całość można dosolić. Na koniec dodajemy 4 łyżki gęstej, kwaśnej śmietany i kilka ziaren pieprzu. Mieszamy dokładnie.
Co zaś z rybą? Ryba ma tak spędzić w piekarniku 15 minut. Po tym  czasie, gotowy sos wylewamy na ryby i rozprowadzamy równo łyżką.
Wstawiamy do piekarnika obniżając temperaturę do 150 st. Mimo, iż głód już doskwiera a zapachy nęcą, musimy jeszcze wytrzymać przez jakieś 13 minut.

Po tym czasie rybę wyjmujemy z piekarnika i pożeramy. Nooo... ciężko się oprzeć! Podajemy z ryżem i winkiem z lodem.
Bon appetit!



piątek, 27 czerwca 2014

Deser przepyyyyszny na dziś :)






Dzień dybry.

Dziś serwujemy deser. Dziś może raczej przepis, bo sam deser rozpuścił się w ustach wczoraj. I to jak się rozpuścił, z jakimi "ohami" i "ahami" !





A wszystko przez te banany. Leżały sobie na lodówce i jakoś tak nikt skory nie był, by je zjeść. Bo to marchewka pierwsza w łapy wpadała, albo inne jabłko... No i przyszła kryska na Matyska! Zerknąłem jakoś przy obiedzie - a był to kurczak w sosie z mleczkiem kokosowym i curry w wykonaniu Anny- na lodówkę i postanowiłem skrócić męki tychże owoców.

No i jakiś przepis się skleiło z tego co po szufladach znalazłem. I chyba całkiem niezłe wyszło. Do tego proste i bardzo szybkie.

Świetne w przerwie w pracy. A jeszcze lepiej w przerwie w robieniu kompletnie niczego. Choć z tym ostatnim, przez dłuższy czas nie mieliśmy nic wspólnego. A bo wrócimy z pracy, drzemka jakaś po ciężkiej nocy a potem już tylko upichcić coś i pracować w domu. Ale to już sama przyjemność. Bo powróciliśmy do dawnego zajęcia, zobaczymy jakim rynkiem będzie kraj łabędzia. Płyną zamówienia z Polski i to nas cieszy, chyba nawet bardziej :)
A to, co robimy, można obejrzeć tu ----> CREATURES FRA NYBOKING . A najwięskzą chyba frajdę sprawia nam realizowanie stworów na zamówienie. Przykładem jest choćby karateka Jakuzza :)



Wracamy jednak do deseru.
Oto co potrzebujemy:
3 banany
 garść orzeszków laskowych
garstka mięty
garść pokruszonych ciasteczek Oreo
łyżeczka pokrojonego drobno imbiru
pół łyżeczki cynamonu
suszone owoce czarnego bzu (opcjonalnie)



I co? I prawie już :)
Każdego banana osobno owijamy w skórce w folię aluminiową. Tak zawinięte wkładamy na blasze do nagrzanego do 180 st piekarnika. Tam mają spędzić jakieś 15 - 17 minut w zależności od wielkości banana.
W tym czasie drobno kroimy orzeszki, miętę rwiemy na drobne kawałeczki. Mieszamy dokładnie wszystkie składniki.


Po 17 minutach wyjmujemy banany, otwieramy i nożem nacinamy wzdłuż, tak, by powstała kieszonka przez całość. Delikatnie rozchylamy i wsypujemy nasze "nadzienie" w kieszonki. Bananów nie zakrywamy ponownie folią, tak otwarte wkładamy na 4 minuty do piekarnika.
po tym czasie wyjmujemy, jeśli ktoś lubi kawę, może nią delikatnie posypać całość. Bierzemy łyżeczkę i wyżeramy przepyszny miąższ z nadzieniem! MNIAM! ;)







poniedziałek, 23 czerwca 2014

Broccoli. Krem z brokuła.




Rany rany, już 5. dzień bez wpisu. Tego jeszcze nie grali.
Ale wszystko ma swoje powody. Niebawem ruszy drugi blog, póki co trwają prace nad... hmmm... zawartością ów bloga. I pochłonęły nas na tyle, że niemal czubka nosa z domu nie wystawiamy. No, prócz może biegania do "lumpeksów" duńskich i chwil wytchnienia, takich jak wczoraj, kiedy to ruszyliśmy polować na grzyby. Wyprawa zakończona pełnym sukcesem (!), znaleziono 1 (słownie: jednego) maślaka. I jakiś taki w ogóle dziwny kolorystycznie, intensywny. No ale, że z jednego to żadnego pożytku jako materia żywa, został bestialsko pokrojony kozikiem przez Annę i dynda "w ta i wew ta" na gałęzi. Nim uschnie na wiór mamy nadzieję na kolejną wzbudzającą nie lada emocje wyprawę po jednego grzyba "svamp"'em zwanego przez tubylców.






Póki co, wracając do tematu brokuła, jaki brokuł jest, każdy widzi. Multiużyteczny, dobry zarówno zblanszowany jak i "skremowany". I zapieczony oczywiście. Nie wiem, czy wiecie, ale brokuł bardzo lubi się z orzechami laskowymi. Polecam. Oczywiście o serze pleśniowym nie wspomnę, bo to prawda oczywista, że jak krem to i camembert musi być.





A na krem potrzebujemy:
2 brokuły
150 g sera typu camembert
4 średniej wielkości ziemniaki
1 mały por
1 litr bulionu
szczypta gałki muszkatołowej
2 łyżki jogurtu naturalnego bądź kwaśnej śmietany
pół łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
ząbek czosnku
szczypiorek
pieczywo na grzanki
10 orzechów laskowych



Na krem potrzebujemy około godziny czasu.
Ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę. Wrzucamy do garnka, w którym będziemy robili krem, tu uprzednio wlewamy 2 łyżki oliwy. Ziemniaki podsmażamy w ten sposób, mieszając. Muszą dobrze się zrumienić. Kiedy będą miały już złoty kolor, dorzucamy pokrojony w talarki por. Mieszamy 2 minuty, po tym czasie wlewamy bulion. Kiedy zagotuje się, dokładamy poróżyczkowanego drobno brokuła. Doprawiamy przyprawami, orzeszki kroimy na ćwiartki lub gnieciemy nożem i dorzucamy do garnka. Kiedy bulion zagotuje się, skręcamy ogień i tak, lekko bulgoczący zostawiamy na 20 minut. 



W tym czasie tniemy w kostkę pieczywo, następnie wrzucamy na rozgrzaną na patelni oliwę i zrumieniamy. Pod koniec doprawiamy oregano i bazylią.
Teraz możemy już sprawdzić, czy warzywa są miękkie. Gdy są gotowe, dorzucamy pokrojony w plastry ser i odstawiamy na 5 minut z ognia.
Całość blendujemy na gładką masę a kiedy to uczynimy, rozprowadzamy w kremie jogurt.
Następnie rozlewamy do miseczek, posypujemy grzankami i szczypiorkiem. 
I już.
Pyyycha.




(My do kremu dorzuciliśmy jeszcze resztę kalafiora, bo wychodzimy z założenia, że nic nie marnuje się w kuchni, a został taki samotny biedak w lodówce).

Smacznego ;)

wtorek, 17 czerwca 2014

Oberżyna. Nadziejmy coś ;)





Rzecz o bakłażanie będzie.
Jeżeli mówimy o nadziewaniu warzyw, to bakłażan jest chyba moim liderem w tej dziedzinie. Bo nadziewać można wiele. Cukinie, pieczarki, pomidory, dynie, etc etc. Zazwyczaj jednak warzywa "nadziewalne" są neutralne w smaku i pozwalają nadzieniu działać, zmieniać smak i przodować.

Oberżyna jest zgoła inna. Bo ma wyraźny smak, którego natężenie możemy w dodatku "regulować". Jak regulować? Co regulować? Bakłażan ma tendencję do gorzkości lekkiej. Sposobem na pozbycie się jej jest tak jak w przypadku cukinii, kiedy pozbywamy się wody - lekkie posolenie pokrojonego warzywa. Solimy więc i czekamy. I tu kwestia już treningu - bo im dłużej, tym mniej aromatyczny bakłażan będzie. Próbujmy więc, ćwiczmy i eksperymentujmy.



Nie wspomnę już nawet o tym, co do środka włożymy. Bo tu mamy wolną rękę. Oberżyna spisuje się rewelacyjnie z warzywnymi składnikami, ale i z mięskiem. Kurczak, bądź mięso mielone doskonale spiszą się w roli kompana naszego głównego bohatera.
Na dziś wersja bezmięsna, lekka.










Ingredienty:

bakłażan                                    2 szt
papryka czerwona                     1 szt
papryka żółta                            1 szt
cebula                                       1 szt
ser feta                                      20 dag
majeranek świeży                      4 gałązki
czosnek                                     2 ząbki
pieprz czarny
sól gruboziarnista
oregano świeże                        4 gałązki



I już.
Kroimy więc bakłażana w pół. Po tym zabiegu wydrążymy gniazda nasienne, solimy delikatnie po całości i odstawiamy na kwadrans. W tym czasie kroimy warzywa w kosteczkę.  To samo czynimy też z fetą. Po tym czasie opłukujemy oberżynę w chłodnej wodzie. Do środka po kolei wkładamy paprykę, cebulkę i resztę składników. Całość solimy i doprawiamy pieprzem. Wstawiamy do rozgrzanego do 160 st piekarnika na około 40 minut. Pod koniec zerknijmy, czy nie przypala się nam góra, możemy też sprawdzić wykałaczką miękkość warzywa.

Podajemy z lekkim sosem jogurtowym.
Enjoy!

sobota, 14 czerwca 2014

Keftedes. Będzie po grecku.




Pogoda dziś ładna, wieje troszkę, ale to już kwestia przyzwyczajenia na Falster. Bez większych obaw więc zakładam, że nie będę musiał spędzać godziny na rozpalaniu grilla co tu mi się zdarza. I nie wiem dlaczego. Może wilgotniejsze powietrze powoduje, że ludziska jednak w grille gazowe i gazowo-węglowe inwestują. Będąc jednak konserwatystą w tej dziedzinie życia, pozostanę wierny dymnemu posmakowi węgla drzewnego. I basta. Żadne tam rozgrzane kamienie. Że niby zdrowiej? No to wolę być ciut bardziej chory chyba. Bo przecież masło też niezdrowe. Hmmm... no to kolejny gwóźdź do trumny. I to jaki. Bo w Danii masło solone (!). Czyli jestem stracony. No nic, z jakiegoś powodu trzeba ten padół opuścić kiedyś. Myślę, że śmierć gastronomiczna to dobry sposób. I przywołam tu tylko kończąc ten śmiertelny wątek, bohaterów „Wielkiego żarcia”, którzy postanawiają popełnić samobójstwo z przejedzenia. Cześć im i chwała. Wszak to piękna śmierć.



5 minut po obudzeniu się pomyślałem co zrobić na obiad. W ogóle, to chyba straszne. Że pierwsza złożona myśl po otwarciu oczu, dotyczy obiadu. Złożona, bo tych, co to traktują o tym, że wyspałem się, albo, „o, jak wieje”, do takich nie zaliczam. No i jak już mówię, myśli greckie mnie natchnęły. Kilka lat temu robiłem keftedes. I zajdzie i dziś.

Keftedes to nic innego jak klopsiki mięsne. Widziałem kilka różnych opcji przyrządzania, ale jedną z moich ulubionych jest ugrillowanie ich. W oryginale jest mięso z kozy. Można je jednak zastąpić spokojnie wołowiną, wołowiną+wieprzowiną lub chudą wieprzowiną. To, z czego keftedes jest znane, to zioła. I dla mnie zastępowanie świeżych ziół suszonymi powinno być karane chłostą. Bo keftedes musi przesiąknąć ziołami. I alkoholem. Alkohol bowiem podbija smak ziół. Oczywiście nie obyło się przez kilka lat bez różnego rodzaju modernizacji tudzież liftingu jak kobiety wolą powiedzieć tegoż przepisu. I na bank ten, który teraz mamy, nie przetrwa długo. Bo zawsze można ulepszyć. Już mi chodzi po głowie jak ;)



Ingredienty:
mięso mielone wołowe                                         500 g
bazylia świeża                                                  ok 20 listków
mięta                                                                kilkanaście listków
bułka                                                                 1 szt
pieprz świeżo mielony                                         płaska łyżeczka
jajko                                                                  1 szt
ser kozi lub inny miękki, aromatyczny w smaku   0,5 szkl drobno pokrojonego

ziemniaki młode                                                 wedle potrzeb
boczek wędzony lub grilowany

Tzatziki:
jogurt grecki                                                      250 ml
ogórek                                                              1 szkl
oliwa                                                                 1 łyżeczka
sól szczypta
pieprz szczypta
papryka słodka szczypta
czosnek                                                            2 ząbki
szczypiorek mała garstka
mięta świeża garść
ocet z jabłek                                                     1 łyżeczka



Do dzieła.
Najpierw radzę zrobić tzatziki.
Ogórka obrać, potrzeć na grubych oczkach tarki. Po tym jak puści wodę, odlać. W międzyczasie pokroić czosnek i szczypiorek. Zioła porwać na małe kawałeczki. Należy pamiętać o tym, że cięte tracą aromat, rwąc je zaś, uwalniamy go.
Połączyć wszystko z jogurtem, dokładnie wymieszać i odstawić do lodówki na minimum godzinę.









W tym czasie młode i umyte ziemniaki owijamy razem z plasterkiem boczku w folię aluminiową i wrzucamy na rozgrzanego grilla. Będą dochodziły najdłużej bo ok 40 minut.



Mięso mieszamy z przyprawami i namoczoną w mleku i odciśniętą bułką. Dolewamy do całości 30-40 ml alkoholu. Idealnie, jeśli będzie to Ouzo. Może być jednak również inny destylat.
Formujemy z nich małe klopsiki i nadziewamy na bambusowe patyczki. Po 20 minutach od „wystartowania ziemniaków”, na ruszcie umieszczamy nasze keftedes. Pilnujemy, żeby równo, z każdej strony się zgrillowały. Na ruszt możemy wrzucić też pomidorki koktajlowe, osobiście uwielbiam je.
Kiedy ziemniaczki są już miękkie a keftedes gotowe, podajemy je z naszym sosem. A co do tego? Najlepiej Retsina lub Ouzo. Pycha!


I w sumie obiad gotowy. Zdrowo.