poniedziałek, 2 marca 2015

Oksekød


Dzień dobry.
Dobry, choć deszczowy. Pada dziś strasznie, wieje tak, że głowę urywa. Siedzi się więc w domu, na kanapie i rozkminia - co by tu do gara włożyć. I jak to zrobić, żeby choć trochę odbiegało od niezdrowych rzeczy. I tak czy siak- niezdrowe jest najlepsze. Kto i po co to stworzył? Po jakiego grzyba w takim razie te wszystkie przepyszne składniki, dobre żarełko, skoro później, w ciągu zimy, odkrywamy, że jakimś cudem, pralka zaczęła nam jakby pomniejszać koszulki i obwody spodni? E, no nie wiem, podejrzane to wszystko strasznie i spisek niemały w tym węszę. No ale stało się. Tak, tradycją chyba polską jest to, że jak jesteśmy u znajomych na obiedzie, kolacji, przychodzi ten moment, kiedy korzystasz z toalety. A tam stoi sobie zazwyczaj w kąciku - waga łazienkowa. i co z tą tradycją? Zerkasz na nią i z ciekawości wchodzisz. I tu okazuje się, że niestety, tak, gotujesz i pieczesz, smażysz i dusisz, mrozisz i grillujesz po to, by pewnego dnia zrobić "duże oczy" przy ważeniu się.



Tak, stało się więc tak, że należy ograniczyć smażone rzeczy, ciężkie sosy, słodkie kremy, pyszne piwo (o zgrozo), bo jeśli tego nie uczynisz, czeka Cię wymiana garderoby. Ale jak to babcia kolegi mówiła - "małą łyżeczką"- więc nie robię dramatycznych odstawień dobrego pożywienia, nie zamieniam słoniny na por. Będzie wszystko jak było! .... ale rzadziej i mniej...
W sobotę stuknął nam "roczek" w obcym kraju. Nie wiem czy z radości, czy z tęsknoty, tak czy siak, zrobiliśmy grilla. Co na grillu? Polska kiełbaska, kiszona kapucha, kaszaneczka- ehh... polskie smaki. Ale zrobiłem też coś ciut chudszego, ciut lżejszego.
W czerwcu zeszłego roku wstawiałem na blog Keftedes- klopsiki greckie z wołowiny i wieprzowiny. Tym razem postawiłem na chudą wołowinę. Coby jednak nie było nudno, a przede wszystkim sucho, doprawiłem ją przetartą cebulą, czosnkiem, masą ziół i ... fetą.
Jeśli komuś jest jeszcze zbyt zimno na grilla - polecam również piekarnik.



Klopsiki wołowe z fetą:
0,5 kg mięsa wołowego
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
świeża bazylia - kilkanaście listków
świeży szczypiorek - garstka
(opcja dodatkowa- melisa i mięta - polecam)
feta- dwie garści
gałka muszkatołowa - szczypta
kmin rzymski - pół łyżeczki
papryka czerwona słodka - 2 łyżeczki
oregano - łyżka
ser typu Grana Padano (opcja) 3 starte łyżki
świeżo mielony pieprz - łyżeczka




Mięcho wrzucamy do michy, mieszamy z przyprawami. Cebulę trzemy na najdrobniejszych oczkach i dodajemy. Fetę musimy rozgnieść w rękach i dodać do masy. Wszystko dokładnie mieszamy, dodajemy szczyptę soli.
W wersji na grilla najlepiej uformować kulki wielkości orzecha włoskiego i nadziać na patyczki. Grillować na tacce z otworami. Grillujemy jakieś 15 minut na niskim poziomie grilla, tak by nasze klopsiki miały najwyższą temperaturę.

Wersja "piekarnikowa" dodatkowo pakowana jest w połówki papryk i pieczona w 200 stopniach przez 15 minut.
Fajnie podać klopsiki z sosem tzatziki.



Miłego wieczoru drogie dzieci. I smacznego. Ja już dziś nic nie jem...




sobota, 10 stycznia 2015

Eintopf!



Nie, nie, nie będzie żadnych niemieckich sałatek z kartofli, precli ani parówek ze słoika. Nie będzie również  jasnych, nordyckich  fryzur ani niebieskich oczu. Troszkę historii jednak się znajdzie, a raczej sięgnąć nam przyjdzie do jednego warzywa, którym nikt już sobie niemalże głowy nie zaprząta.
Z historią w tle również i nazwa. Może nie konkretnego dania ani konkretnych ingredientów. 
Eintopf to pewien wachlarz potraw. Tak naprawdę eintopf to niekończąca się paleta możliwości jaką daje nam łączenie wszelkich smaków w jednym garnku. Czyli to co lubię najbardziej :)



Eintopf poznałem chyba mieszkając w Chełmnie. I raczej nie jadłem go nigdzie, poznałem tylko samo znaczenie słowa. Wtedy też rozpocząłem eksperymenty z których zazwyczaj wyszło coś dobrego. 
Co nadaje się do jednego gara? Wszystko niemalże. Ja lubię kartofle, dynię, czerwoną fasolę, cieciorkę, pomidory. Co dalej? Fantazja..... Mięso lub i nie. Owoce? Czemu nie? Gorzka czekolada, chilli.... ehhh...

Dużo pomysłów, pełna głowa- zawsze. Nie robiłem jeszcze eintopf'a z ryb, ale wszystko przede mną. Projekt w głowie już jest. Ale nie dziś o tym.


Wracając do warzyw. I do tego jednego, wyjątkowego jak dla mnie. Nie pamiętam go z domu rodzinnego. Nigdy nie gościł za mojego życia na stole. Ale legendy o jego bytności pamiętam. Choć nie wyrażano się o nim z rozrzewnieniem. Brukiew bowiem wspominana była jako tani "zapychacz" żołądka. Ot wieś głębokiego PRLu. A lata później to niepozorne warzywo przykuło moją uwagę na chełmińskim rynku. Tu brukiew jest jeszcze na porządku dziennym, żółta, biała, czerwona. Początkowo sam zachodziłem w głowę, co z tym fantem uczynić. A jest co robić!
Czym jest brukiew - ni to kalarepa, ni to burak. No coś pomiędzy. Smak? Kalarepa. konsystencja? Burak :) Do czego? Do wszystkiego do czego tylko fantazja Ci pozwoli. Brukiew doskonała jest do pieczeni- choćby kaczki- tu najwięcej pewnie przepisów odnajdziemy wszędzie. Ja brukiew uwielbiam stosować do sosów pieczeniowych. A do eintopf'a pasuje mi wyjątkowo idealnie.



Tak jak powiedziałem- mój eintopf to luźne skojarzenia smaków, warzyw. Traktujcie i Wy swoje garnki jak chcecie. 

Ingredienty:
0,5 kg mięsa mielonego (najlepiej chude)
0,3 kg ziemniaków
2 szklanki brukwi
2 szklanki dyni
1 puszka fasoli czerwonej
2 puszki pomidorów
1 puszka kukurydzy
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
2,3 małe papryczki chilli
jogurt naturalny
majeranek
pieprz
sól



Wykonanie nie przysparza żadnych problemów, nie zabiera też nam dużo czasu. 
Mięso podsmażamy na złoty kolor na patelni. Kiedy jest już zrumienione, dodajemy pokrojoną w piórka cebulę. Kiedy i cebula zrumieni się, zawartość patelni przerzucamy do sporego garnka z grubym dnem. Całość podlewamy odrobiną wody.
Do garnka wrzucamy pocięte w małą kostkę: kartofle, dynię i brukiew- ta musi być pokrojona w małą kostkę ponieważ dochodzi najdłużej.
następnie w garnku umieszczamy również fasolkę wraz z zalewą, pomidory, kukurydzę, czosnek i przyprawy. Ja wrzucam również 3 malutkie papryczki chilli.
Dokładnie mieszamy, przykrywamy, i dajemy temu spokojnie 40 minut na małym ogniu. Niech pyrka i nabiera smaku. Oczywiście mieszamy całość tak, by nic nie przywarło do dna. 

Po 40 minutach odkrywam garnek i redukuję sos. Może to potrwać kilkanaście minut.
I to prawie koniec. Pozostaje nam nałożyć potrawę na talerz i polać odrobiną naturalnego jogurtu. Dobrze jest również sypnąć troszkę natki pietruszki.








A już niedługo, za kilka dni... debiut na stole. Jordskokker czyli topinambur w całej krasie. Sam jestem ciekaw co z niego zrobię i już tupię nogami z niecierpliwością!

Vi ses!





niedziela, 4 stycznia 2015

Sos, grzyby, cycki.

Wiem, wiem... porzuciłem bloga troszkę. Dziś wspomniał o blogu kolega "po łopacie" i zmobilizował mnie do aktualizacji. Wiec Morgan- dzięki ;)
Dziś będzie o cyckach, grzybach i innych darach niebios.
Ale, że przyzwyczajam zawsze do "okrężności" wszelkiej w opisach, do czekania na konkret, do tego, że należy przez wiele niepoczytalnych faktów spod mej ręki przejść, by dojść wreszcie do sedna- zacznę więc od innych faktów. Bo jakże inaczej.
Niedawno minęły pierwsze nasze Święta Bożego Narodzenia na obczyźnie. Ufff, poszło jakoś, wiadomo, tęskni się za tymi, którzy w Polsce są, ale życie płynie dalej i jakoś sobie radzić trzeba. I kulinarnie też należy w tyle nie pozostawać i nie poddawać się ani słodkim śledziom, ani słonym słodyczom. I już miałem dalej pisać, ale przypomniałem sobie i wspomnieć teraz o tym muszę, bo zwyczajnie, po ludzku, za chwilę zapomnę. Z półtorej miesiąca temu, przeglądając gazetkę promocyjną jednego z dyskontów duńskich, ujrzałem coś, co absolutnie ucieszyło me serce. W oczy wpadł skarb- Blodpølse.



No to wiadomo- salceson czarny albo może i kaszanka...
No to trach, do Netto, zakupy i z jęzorem do pasa do domu. I co? To jest jedna z niewielu rzeczy, jakie w życiu jadłem i nie tknę już raczej. Piernik w postaci krwistej. Słodki ten Blodpølse, cynamon, rodzynki, jabłka, przyprawy i krew. Hmmm... Mówię pas. Poczęstuję chętnych.
I już szybciutko dalej, ale jeszcze nie koniecznie bezpośrednio.
W listopadzie odwiedzili nas wspaniali goście. Znajomi, których nie widzieliśmy, ho ho, z 2 lata. Przyjazd ich prawdopodobnie po części tylko podyktowany był tęsknotą, a raczej zimną rachubą na złowienie znacznej ilości ryb- wybaczam im to jednak, bo było zacnie. I tak, żeby kulinarnie nie odbiec, pobyt ich stał pod znakiem ryby. We wszelkiej możliwej postaci. Choć i uraczeni bawarskimi preclami, popijając pszeniczne piwko, nie mogliśmy pogardzić tradycyjnym, niemieckim bierwurst'em.


A potem, to już grudzień nastał, ośmiostopniowy w plusie, jedyny taki chyba, jaki pamiętam pod względem temperatury. I co z tym grudniem? No tyle, że chodziliśmy do pracy- jak co noc, chodziliśmy do szkoły- jak to 3 razy w tygodniu, tyle też, że na ryby zawsze czas się znalazł. Więc jak już pozostałe 4 dni od szkoły wolne były, pakowaliśmy tyłki zaraz po pracy w pociąg i fru do Nakskov- portu położonego jakieś 60 km od nas na zachód. A w porcie kawka z termosu, i dorsz na haczyku. No, czasem okoń nieszczęsny, którego lubię, owszem, wolę jednak delikatne mięso dorsza.


Święta. Już. Więc niewiele napiszę o nich, ale wspomnę co i jak.
Świętować można powiedzieć zaczęliśmy tydzień przed. Dlaczego? Ponieważ zaproszeni zostaliśmy przez naszą szkołę na Julefest, czyli imprezę świąteczną. Ciekawy miszmasz kulturowy, zasadniczo wyglądem gulasz węgierski przypominający. Wszelkie możliwe rasy, wyznania, spotkały sie w jednym miejscu, aby zobaczyć jak to duńczycy świętują. I okazuje się- na szczęście to mój blog i mogę wszystko- że świętują chyba najbardziej dizajnerzy i sklepy. Tak, tak, powiecie pewnie, w Polsce sklepy też świętują wysokie utargi. W Polsce jednak wrażenie mam a w zasadzie i pewność- duchowe spędzanie świąt jest na zupełnie innym poziomie- level up. A jeśli o jedzenie chodzi? Szczerze? Sam nie wiem, niestety uważam je w dużej mierze za nijakie. To dobre słowo. Nijakie. Annie zasmakował tradycyjny deser świąteczny czyli Risalamande czyli ryż ugotowany na mleku, połączony z migdałem, polany sosem owocowym. W sumie niezłe. Co z tradycyjnych dań jeszcze? Kaczka we wszelkich postaciach. I tu dałem się ponieść tej tradycji, bo skoro karpia tu nie kupię, to chociaż kaczkę upiekę - pokrętna logika, ale cóż.
Kaczka zaszła więc z pomarańczami. Przeleciałem wszystkie internety, ale ostatecznie i tak przepis skleciłem sam, z kilku innych. 





No i debiut mój absolutny i cenię wysoko - barszcz na zakwasie. Barszcz chyba od 10 lat już robię, pierwszy jednak raz na zakwasie własnej produkcji - nigdy już inaczej go nie zrobię :) Kto ma ochotę, przepis na zakwas znajdzie tu -> Zakwas










A jak już zakwas swoje odstoi, to już z górki. Mam nadzieję, że każdy wie jak się barszczyk odpowiedni robi. Bo dużo nie potrzebujemy ;) Buraki, słoninę wędzoną, żebra wołowe, jabłko, liść bobkowy, ziele angielskie, suszone grzybole i czosnek. I do tego właśnie finalnie- zakwas! Pycha!


O pysznych krokietach nie wspomnę już nawet, które Ania uczyniła, z farszem grzybowo kapuścianym, o rybie po grecku z której jestem absolutnie niezadowolony- chociaż coś mi nie wyszło :P

I teraz uwaga- cycki, grzyby...

Fajny, niezobowiązujący obiad dla dwojga heteroseksualnych  osób:

cyce kurzęce - 1 komplet
garść suszonych grzybów - jeśli ktoś ma duże garści, bo jeśli nie, to lepiej dwie. Tak czy owak, lepiej dwie.
czosnek- ząbki dwa
cebula - jedna duża
śmietana kwaśna 18 - 6 łyżek (większych niż mniejszych)
dwie łyżeczki musztardy - ja mieszam dwie - słodką i ostrą, jeśli nie mamy słodkiej, proponuję do musztryku dodać z pół łyżeczki miodu
oregano- szczypta
bazylia - tyleż co oregano
mięta - kilkanaście listków (opcja)
I ryżu oczywiście, tyleż, ile chcemy pochłonąć.



Wykonanie arcyproste, należy jednak pamiętać, coby grzyby nasze suszone zalać wrzątkiem i przykryć na kilka godzin przed przygotowaniem ich. najlepiej zalać je w dużym kubku, miseczce, tak, by zakryć grzyby wrzątkiem, przykryć folią ameliniową i odstawić na noc.


Kolejnego dnia, bierzemy cycki kurzęce, myjemy, kroimy w kosteczkę. Kroimy również cebulkę i szklimy na maśle. Gdy już rumieńców nabierze, wrzucamy atrybuty kury i podsmażamy wespół z cebulką. Kiedy i te nabiorą kolorytu, wlewamy nasze grzybole wraz z wodą i redukujemy wodę. Najlepiej na wolnym ogniu. Wtedy też solimy całość, dorzucamy przyprawy i czosnek. Gdy woda odparuje, zdejmujemy z ognia i dodajemy śmietanę z musztrykiem. 
Dokładnie mieszamy, stawiamy na ogniu i podgrzewamy nieznacznie. 
I gotowe. Pyszny obiad w 20 minut :)



A! Zapomniałbym, jeśli mój blog czytałby koleś z Laponii, to ja składam serdeczne podziękowania oficjalnie, za prezent choinkowy. Chyba byliśmy grzeczni :)



No, to kończę. Nie marudzę już. Smacznego i do usłyszenia! Bez odbioru.